Maszerując przez dwie Magury, czyli powtórka (nie tylko) z rozrywki...
Najlepszym znanym nam sposobem na uczczenie wszystkich możliwych świąt jest oczywiście uczczenie ich w górach. No, powiedzmy, że odnosi się to do tych świąt, których natura na to pozwala. A takim świętem jest bez wątpienia przypadająca 11 listopada rocznica odzyskania niepodległości.
Nazwa naszej corocznej cyklicznej imprezy zainspirowana została oczywiście warszawskimi uroczystościami polegającymi na przemarszu przez miasto połączonym czasem z demolką tegoż. My wędrując po górach niczego demolować nie zamierzamy, jako ludzie z natury łagodni i spokojni. Nawet okrzyków nie wznosimy, gdyż zwykle w okolicach 11 listopada maszerujemy po terenie parków narodowych lub krajobrazowych.
Tegoroczny Górski Marsz Niepodległości, wzorem dwóch poprzednich lat miał miejsce na terenie bliskiego nam geograficznie Beskidu Niskiego. O wyborze ,,terenów marszowych" zdecydowała nie tylko jego bliskość, ale także względy, nazwijmy to, historyczne. To właśnie w Beskidzie Niskim w czasie I wojny światowej, która doprowadziła do odrodzenia Polski po 123 latach niewoli, toczyły się najcięższe walki na naszych ziemiach. Ich śladami są liczne cmentarze wojenne rozsiane po lasach i miejscowościach w Beskidzie.
Naszą wędrówkę rozpoczęliśmy w sobotni poranek przy kościele św. Filipa i św. Jakuba w Sękowej. Uwieczniony na obrazach Wyspiańskiego i Mehoffera, wzniesiony na początku XVI wieku Kościół wpisany jest także na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Doprawdy trudno nie zachwycić się jego idealnymi proporcjami. Nie sposób sobie wyobrazić by jakikolwiek inny budynek mógł być lepiej wpasowany w beskidzki krajobraz niż ta drewniana świątynia.
Zbyt długo nie możemy jednak zachwycać się pięknem Kościoła, przed nami bowiem blisko trzydzieści kilometrów marszu niebiesko znakowaną ścieżką do Bacówki w Bartnem. Zanim wejdziemy na leśne ścieżki zaczynamy rozgrzewać mięśnie na asfalcie w przysiółku Sękowej. Wieszczone przez wszelkie portale, pogodynki i najstarszych górali załamanie pogody jakoś nie chce się ziścić. Nie żeby nas to martwiło. Wracamy pamięcią do ubiegłorocznego marszu, kiedy to przed listopadowym wyjazdem w góry również wszyscy straszyli nas kiepską pogodą. I historia zaczyna się powtarzać. Zamiast hektolitrów deszczu na metr kwadratowy mamy całkiem ciepłe listopadowe słońce nad Pasmem Magurskim. Wprawdzie horyzont jest jeszcze nieco zamglony, ale Zagórze i Łysula są wręcz skąpane w promieniach słonecznych. Podchodząc pod Obocz i Huszczę zaczynamy wręcz odczuwać lekkie przegrzanie. Całkiem jak w ubiegłym roku. I podobnie jak rok temu na Przełęczy Radoszyckiej, tak nad Przełęczą Owczarską zdejmujemy kurtki i polary, zostając w samych podkoszulkach. Będąc dwanaście miesięcy temu we wschodniej części Beskidu Niskiego taką pogodę uznaliśmy za anomalię. Ale skoro sytuacja się powtarza, to anomalia staje się już prawidłowością. To zaś jest dobrym prognostykiem przed przyszłorocznym Marszem Niepodległości.
Odpoczywając i kontemplując beskidzkie widoki nad Przełęczą Owczarską okazuje się , że nie tylko pogoda lubi się powtarzać. Za pomocą krótkofalówek nawiązujemy kontakt z ,,grupą Leszka” która tworzy dziś ariergardę. Otrzymujemy tradycyjne zapewnienie, że są ,,tuż za nami”. Wobec tego nie czekając na nich ruszamy w kierunku Magury Małastowskiej i przytulnego schroniska im prof. St. Gabryela. Wchodząc do lasu pod Ostrym Działem spoglądamy jeszcze za siebie usiłując nawiązać kontakt wzrokowy z ,,grupą Leszka”. Niestety na horyzoncie nie widać wesołej gromadki. Nieco później okazuje się, iż podobnie jak rok temu przerosły ich nieco trudy podejścia i ,,na bazę” postanowili udać się nieco krótsza drogą. Nasz niezawodny driver spotkał ich na asfalcie, gdy dreptali w kierunku Bartnego. No cóż, trzeba przyznać, że byli na dobrym kursie, chociaż na ścieżce podejścia nieco innej niż początkowo zaplanowana.
Ale to nie było już zmartwieniem większej części naszej grupy, która w tzw. międzyczasie rozsiadła się w schronisku na Magurze Małastowskiej. Ten klimatyczny obiekt słynie z dość nietypowego sposobu dostarczania posiłków z kuchni. Są one mianowicie transportowane za pomocą windy, do jadalni znajdującej się ponad kuchnią. Z zaciekawieniem zatem obserwujemy kufle z grzańcem wynurzające się ze schroniskowych czeluści. Przystanek na Magurze jest też okazją do poznania naszych nowych towarzyszy marszu. Są z nami Magda i Rafał z Oddziału PTT Balice. Tym sposobem nasza cykliczny listopadowy Marsz Niepodległości stał się imprezą międzyoddziałową.
Krótki listopadowy dzień powoduje, że nie możemy zbyt dużo czasu poświęcić na odpoczynek. Jesteśmy bowiem mniej więcej w połowie trasy do Bacówki w Bartnem. Na Przełęczy Małastowskiej zatrzymujemy się na chwilę przy cmentarzu nr 60. Podobnie jak niedawno przez nas minięty Cmentarz nr 58 na Magurze Małastowskiej zaprojektowany przez najsłynniejszego w naszym regionie twórcę cmentarzy z I wojny, słowackiego architekta Duszana Jurkowicza. Dzięki przebiegającej przez Przełęcz drodze Gorlice – Konieczna cmentarz jest jednym z najbardziej znanych w Beskidzie Niskim. To pamiątka z czasów gdy poległych towarzyszy i przeciwników traktowano jeszcze z szacunkiem.
Maszerując przez Wierch Wirchne mamy okazję odczuć, że listopadowa pogoda, niczym kobieta, bywa zmienną. Po lazurowym niebie i słońcu nad nami dominować zaczynają deszczowe chmury. Przyspieszamy kroku. W Banicy mamy ochotę na jeszcze jeden krótki postój, ale okazuje się że tamtejszy Gościniec nie jest przygotowany na tak dużą grupę. Zwieramy szyki i z powrotem meldujemy się na niebieskim szlaku. A tuż przed Bartnem do niebiesko znakowanej ścieżki dołącza czerwony Główny Szlak Beskidzki.
Wraz z zapadającym zmrokiem osiągamy Bacówkę w Bartnem. Położona na końcu wsi, na stokach Mareszki jest jednym z miejsc które w Beskidzie Niskim trzeba odwiedzić. Nie tylko zresztą z powodów – nazwijmy to - turystycznych. W cenie noclegu można dostać także wykład o etyce turystycznej. To najwyraźniej dla tych, których jak mawiał nieodżałowany Jerzy Dobrowolski ,,noblesse nie oblizało". I jeszcze dowiedzieć się, że wizytę w otwartym przecież schronisku turyści powinni zapowiedzieć.
Na uwagę zasługuje też z całą pewnością schroniskowy żurek i pierogi łemkowskie. Doprawdy nawet Magda Gessler nie miałaby do niego żadnych uwag. My także nie zamierzamy robić żadnych kuchennych ani innych rewolucji. Jedynym głośniejszym akcentem wieczoru jest tylko gromkie ,,Sto lat” dla Iwony obchodzącej, jak mówi, osiemnaste urodziny. Dziwne, wszak rok temu również celebrowała osiemnastkę w Komańczy. Nie ma wśród nas nikogo kto dorównywałby wiedzą prof. Hawkingowi, więc przyjmujemy za dobrą monetę tłumaczenia, że czas dla niektórych stoi w miejscu...
Niedziela wita nas mgłą. Rozlała się na łąkach nad przełęczą Majdan i weszła między bukowy las na stokach Mareszki. Jeśli jest jakieś miejsce, które mogłoby uchodzić za kwintesencję beskidzko-niskiego błota to z całą pewnością jest nim młaka pomiędzy Bacówką w Bartnem a Przełęczą Majdan. Tu nawet w najbardziej suche lato można mieć buty oblepione błotem. Jedynie zimą, gdy lód skuje łąkę można przejść tędy bez obawy zapadnięcia się po same kostki.
My zaś zapoznawszy się z beskidzkim błotem mamy okazję po krótkim postoju na Przełęczy Majdan zapoznać się z podejściem na Magurę Wątkowską. To nasza druga i ostania Magura na tym wyjeździe. Oczywiście Magur w naszej części Karpat jest o wiele więcej. Wołoscy pasterze wędrujący niegdyś po górach rozpropagowali tą nazwę i wiele pasm w swej nazwie ma właśnie ,,Magurę”.
Po tym paśmie wędrował kiedyś także Karol Wojtyła, późniejszy papież Jan Paweł II. Robił to kilka lat po wojnie, gdy te łemkowskie ziemie były niemal pozbawione wywiezionej stąd ludności. Wędrówkę Papieża upamiętnia obelisk na Magurze Wątkowskiej. To miejsce nie tylko nam dobrze znane. Byliśmy tu już ,,oddziałowo” kilkakrotnie. Po raz kolejny ustawiamy się do zdjęcia. Oczywiście mamy stosowne do okoliczności rekwizyty, czyli flagi i szaliki w barwach narodowych. Nie zapominamy także o naszej ,,flażce”.
Nasza dalsza trasa wiedzie przez szczyt Kornuty i przez rezerwat o tej samej nazwie. Nazwa Kornuty to kolejna pamiątka po wołoskich pasterzach. Niegdyś bezleśny wierzchołek Magury dzisiaj jest pokryty gęstą buczyną. To zaś oznacza, że widoki mamy mocno ograniczone. Na szczęście aura znów staje na wysokości zadania. Maszerując między drzewami grzbietem Magury wystawiamy twarze ku słońcu. Nie liczymy już oczywiście na opaleniznę, mamy tylko nadzieję ,,zmagazynować" w naszych organizmach nieco witaminy D na zimowe miesiące. Choć jak wiadomo, żadna witamina nie może zastąpić gór...
Z Ferdela zbiegamy do Wapiennego. Jesteśmy w najmniejszym polskim uzdrowisku, gdzie jeśli wierzyć przekazom historycznym żołnierze Napoleona leczyli się z tzw. francuskiej choroby. My na szczęście z niczego leczyć się nie musimy. Wszak uzależnienie od gór nie jest póki co jednostką chorobową uznawaną przez WHO. A na chorobę zwaną ,,Chronicznym brakiem gór" najlepszy jest póki co kolejny wyjazd w góry. W końcu jak przy nieco innej sytuacji powiedział Woland w Mistrzu i Małgorzacie - ,,Podobne trzeba leczyć podobnym"...