11-12.11.2011 Listopadowy B. Niski czyli włoskie co nieco
Nadszedł długo oczekiwany przedłużony, listopadowy weekend. W całym kraju organizowano imprezy poświęcone naszemu narodowemu świętu - akademie, bale, biegi, marsze. My też postanowiliśmy mieć mały udział w świętowaniu i dlatego wyjechaliśmy do Wysowej. W planach mieliśmy dwudniowy marsz bezdrożami Beskidu Niskiego. Na swoją imprezę nie zaprosiliśmy żadnych zagranicznych ekip, być może dlatego, że we własnym Towarzystwie czujemy się zawsze bezpiecznie i nie potrzebujemy dodatkowej ochrony ;). Żeby jednak było międzynarodowo (europejsko ;)), sporą część piątkowej trasy wyznaczyliśmy na terenie Słowacji. Skandynawski wyż rozciągający się nad naszym krajem gwarantował świetną pogodę. Listopadowa rześkość w połączeniu z bezchmurnym niebem, tak rzadko spotykanym o tej porze roku nad Polską, zdecydowanie częściej występującym zaś nad Półwyspem Apenińskim (pierwszy włoski akcent). Idealne warunki do pieszego pokonywania kolejnych kilometrów w górach. Co prawda, kiedy świątecznym rankiem opuszczaliśmy Tarnów, niebo było jeszcze dość zachmurzone i wokół snuły się jesienne mgły. Już w okolicach Grybowa promienie słońca rozpromieniły jednak stoki Chełmu oraz nasze oblicza. Na drodze zupełny brak ruchu. Kolejne samochody obserwujemy co kilkanaście minut. W takich okolicznościach przybywamy do Wysowej. Przez następnych parę chwil szukamy ośrodka, w którym mamy zarezerwowany nocleg. Wreszcie jest w zasięgu naszego wzroku. Trzeba tylko przejechać przez Park Zdrojowy. Wysiadamy z busa i wchodzimy do środka. Tym razem nie możemy znaleźć obsługi. Cały obiekt stoi przed nami otworem, ale w nim "ani żywego ducha". W końcu szczęśliwi zostawiamy w dwóch pokojach część bagaży i wyruszamy na szlak.
11.11.2011 - "Listopadowy Beskid Niski czyli... włoskie co nieco" - (fot. Barbara Kasperek)
Najpierw docieramy w okolice XVIII wiecznej drewnianej cerkwi w Wysowej. Stamtąd przez chwilę idziemy zielonym szlakiem w stronę przejścia granicznego. Po chwili zmieniamy trasę i wędrując wzdłuż Głębokiego Potoku docieramy do położonej na stokach góry Jawor - łemkowskiej kaplicy. Zbudowana została ona w miejscu maryjnych objawień i do dnia dzisiejszego przyciąga wielu wiernych. W czasie krótkiej przerwy raczymy się gorącą herbatą oraz równie gorącym winem. Następnie dochodzimy do grzbietu i granicy. Bez szlaku kierujemy się w stronę widocznej w dole Cigel’ki. Po drodze stajemy "oko w oko" z liczącym kilkaset sztuk stadem bydła. Na szczęście dominują w nim krowy. Zauważamy tylko jednego byka. Co za ulga. Przez moment czujemy się jak kowboje na prerii. Chociaż doskonale widoczny stąd grzbiet Lackowej z jednej i szczyt Busova z drugiej strony, sprowadzają nas szybciutko do "beskidzkiej" rzeczywistości. W centrum wsi rozdzielamy się. Jurek z Arturem idą obejrzeć białą murowaną cerkiew, a Krzysiek "zwiedzić" Potraviny. Reszta zmierza dziarsko w kierunku Busova – najwyższego wzniesienia Beskidu Niskiego. Po chwili wybuchamy śmiechem. Widok busa z czeską rejestracją (jedynego auta na drodze) sprawia, że wydaje się nam, że dotarliśmy już do Czech. Za moment dochodzimy do osiedla cygańskiego. Zwykle w tym miejscu rozpoczyna się trwający kilka minut atak romskich dzieci, natarczywie domagających się słodyczy bądź drobnych pieniędzy. Tym razem słychać jedynie ujadające psy. Chyba jest już naprawdę po sezonie. Opuszczamy asfalt i wchodzimy w leśną drogę wiodącą pod górę przez bukowy las. Idziemy bez zatrzymywania. Wkrótce docieramy do przełęczy ze znajdującym się na niej (w starej radzieckiej przyczepie) schronem robotników leśnych. Od tego miejsca zaczyna się strome podejście na wierzchołek. Pod szczytem oszronione drzewa. Szron leży też na spadłych liściach. Po godzinie (od opuszczenia centrum Cigel’ki) meldujemy się pod wyznaczającym wierzchołek krzyżem. W dole panorama Wysowej z charakterystycznym budynkiem sanatorium "Biawena". Wpisujemy się do umieszczonej w metalowej skrzynce "Księgi Wejść" i uzupełniamy kalorie w ramach drugiego śniadania. Chłód daje się nam we znaki. Zakładamy kurtki i rękawiczki. Nadchodzą Artur z Krzyśkiem, a potem Jurek. W międzyczasie okazuje się, że kilka osób nieco pomyliło szlak i podchodzi właśnie na Busov od strony… Gaboltova. Szybka akcja ratunkowa (bez polecenia Naczelnika) i po chwili wygrzewamy się wszyscy w nasłonecznionej przecince, ciesząc oczy widokiem Tatr oraz Pasma Jaworzyny Krynickiej.
11.11.2011 - "Listopadowy Beskid Niski czyli... włoskie co nieco" - (fot. Artur Marć)
Jeszcze raz stajemy na szczycie Busova, a Krysia chodzi sobie na czworakach pod kijkami. Szczęściara. Właśnie przeszła do historii. Jako pierwsza w "nowożytnych" dziejach Oddziału została przyjęta w poczet członków na górze leżącej w całości na obszarze innego państwa. Kilka pamiątkowych zdjęć i ogłaszamy odwrót, a za chwilę jesteśmy znowu przy starej przyczepie na przełęczy. Tam żegnamy szlak zielony i leśną drogą schodzimy w stronę Vyšnego Tvarožca. Wkrótce dochodzimy do rozległej polany zwanej Ovsiskiem, skąpanej w promieniach popołudniowego słońca. Przed nami w dole zabudowania Tvarožca, a za nim wzniesienie o nazwie Pohorelà. Jesienne barwy i błękit nieba – "życie czasami bywa znośne". Kierujemy się na północ, w stronę grzbietu i granicy państwa. Dochodzimy do zielonego szlaku. Mijamy zamknięte „na głucho” dawne schronisko. Przed nami ostatnie podejście. Idziemy w górę łąkami w stronę brzozowego krzyża. Przy granicznym słupku na grzbiecie organizujemy postój. Odpoczywamy, a Karol nawet zapada w drzemkę, opierając głowę o ściętą brzozę. Jest ciepło i tak pięknie, że wcale nie chce się nam schodzić. Wreszcie jednak ruszamy w stronę Blechnarki. Wchodzimy do lasu i natychmiast robi się zimno. To listopad daje znać o sobie. Kilkanaście minut później wychodzimy na łąki nad Blechnarką. Znowu „łapiemy” resztki zachodzącego słońca i już jesteśmy na asfalcie. Przydrożny bar-namiot zaprasza serdecznie 1 maja (za rok). Ale my nie będziemy czekać. Wsiadamy do busa i odjeżdżamy na zasłużony obiad. Następne dwie godziny spędzamy w góralskiej karczmie "Dziurnówka" w Wysowej. Na stole pojawiają się koryta głodnych wilków, placki po góralsku, tradycyjne schabowe z kapustą i bez, piersi z kurczaka, golonki i wiele innych "bomb kalorycznych". W szklankach pieni się złocisty napój. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wracamy na nocleg. Nad nami piękny księżyc w pełni.
Wieczór jak zwykle… słowno-muzyczny. Przez chwilę jeszcze (dla niektórych) sportowy. We Wrocławiu jedenastka z logo PZPN (czytaj reprezentacja Polski) toczy bój ze Squadra Azzurra czyli reprezentantami Italii (odsyłam do tytułu). Miało być pięknie, a wyszło jak zwykle. 0-2, Franek Smuda jednak nie jest cudotwórcą, Kuba Błaszczykowski sam to może wygrać z… Adamiakową ;). A Artur specjalnie przygotował nawet na okoliczność wrocławskiej victorii stosowny trunek czyli grappę (znowu włoszczyzna). Póki co chowamy ją na sobotę i pozostajemy przy "produktach rodzimych". Karol (dyplomowany barman) ma przygotowaną niespodziankę na bazie soku imbirowego. Wisior po raz kolejny ujawnia talenty wodzireja. Wszystko to powoduje, że spać idziemy dopiero "nazajutrz". Święto Niepodległości ma jednak swoje prawa. W przeciwieństwie do stolicy obywa się bez ofiar, strat, aresztowań i przesłuchań. Czyli jak zwykle.
11.11.2011 - "Listopadowy Beskid Niski czyli... włoskie co nieco" - (fot. Sebastian Szostak)
Sobotni poranek budzi nas mocno świecącym słońcem, neapolitańskim niebem i szronem na trawie. Chce się wyjść natychmiast. Najpierw jednak tradycyjna jajecznica. Tym razem całkowicie nietypowa ponieważ robiona własnoręcznie (rękami Asi i Karola). Pani kierowniczka zostawiła nam zgrzewkę jaj, trochę masła i patelnię. No i oddała do dyspozycji kuchnię. Gotujemy, spożywamy, sprzątamy, pakujemy się i wyjeżdżamy. Tylko dwa kilometry – pod OW Zacisze. Potem "kroczymy" zielonym na Kozie Żebro. Tam niespodziewanie oglądamy… TATRY! Tego naprawdę nikt się nie spodziewał. W takich okolicznościach kieliszek grappy pasuje idealnie. Ostre zejście w stronę Regietowa, krótki postój na ściętych bukach w pobliżu studenckiej bazy namiotowej i kolejne podejście. Przed nami Rotunda. A na jej szczycie powstający na nowo z ruin, jeden z najpiękniejszych cmentarzy wojskowych z okresu I Wojny Światowej, dzieło słowackiego architekta Dušana Jurkoviča. Tablica inskrypcyjna tej nekropolii głosi: "Nie płaczcie, że leżym tak z dala od ludzi, a burze nam nieraz we znaki się dały. Wszak słońce co rano wcześniej nas tu budzi i wcześniej okrywa purpurą swej chwały". Kolejny kieliszek grappy, wypity w ciszy za bohaterów. Chwila refleksji i schodzimy łagodną ścieżką wśród bukowego lasu. Potem wychodzimy znów na rozległe łąki nad Zdynią. Poniżej wąska, asfaltowa droga prowadząca ze Smerekowca. Nad nią bardziej ruchliwa wiodąca na przejście graniczne w Koniecznej. Rozsiadamy się na łące tworząc turystyczne "Śniadanie na trawie". Niestety lekki, ale przenikliwy jesienny wietrzyk sprawia, że po konsumpcji nie oddajemy się błogiemu lenistwu, ale maszerujemy w stronę Smerekowca. Za chwilę w oddali dostrzegamy długie białe Iveco z przyciemnionymi szybami. Z dwiema różnymi prędkościami zbliżamy się do siebie. Spotkanie jest nieuniknione. Na wąskiej jezdni trzeba jeszcze zawrócić. Dla pana Janusza nie stanowi to problemu. Zajmujemy miejsca i od razu zaczynamy żałować, że to już koniec. Na szczęście zbliża się grudzień, a wraz z nim…
Janusz Foszcz
12.11.2011 - "Listopadowy Beskid Niski czyli... włoskie co nieco" - (fot. Artur Marć)