09-10.10.2010 Jesień na Połoninach
W oddziałowej eksploracji polskich gór przyszedł w końcu czas na Bieszczady. W porannych, sobotnich ciemnościach spotęgowanych mgłą, wyruszyliśmy na południowy wschód. W busie tłok, ale na szczęście każdy ma miejsce siedzące. Perspektywa oglądania jesieni w Bieszczadach jest jednak kusząca. Między siedzeniami plecaki (luk bagażowy busów ma mocno ograniczoną pojemność). Pilzno, Brzostek, Kołaczyce, Jasło, Krosno... Z czasem robi się jaśniej, ale mgła nie chce ustąpić. Puszcza dopiero w okolicach Iwonicza, by za chwilę pojawić się znowu. Od Sanoka jest już zdecydowanie lepiej. Krótki postój na stacji benzynowej w Baligrodzie, pozwala rozkoszować się błękitem i naprawdę rześkim powietrzem. O nocnym przymrozku świadczy gruba warstwa szronu. Wjeżdżamy w Bieszczady. Kolejna przerwa w Wetlinie. Niektórzy uzupełniają zapasy, wszak nocleg planujemy na Połoninie Wetlińskiej.
Kilkanaście minut po dziewiątej meldujemy się na parkingu na Przełęczy Wyżniańskiej. Widoki przednie, ale mocny wiatr nie pozostawia złudzeń na to, co czeka nas na grani. Z małymi plecakami (cięższy sprzęt pozostawiamy w busie) udajemy się do punktu informacyjno-kasowego Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Po zakupieniu biletów możemy pomyśleć o wejściu na szlak. W kilku grupkach idziemy do Bacówki pod Małą Rawką. Potem (również w grupach) wychodzimy w stronę Rawek. Szlak po porannym przymrozku staje się już dość błotnisty (chociaż jak się później okaże to właściwie wtedy był jeszcze suchy). Na Małej Rawce musimy założyć kurtki, czapki i rękawiczki. Dmucha ostro, za to widoki piękne i rozległe. Robimy panoramę i wędrujemy dalej. Po chwili stoimy na Wielkiej Rawce. Wiatr skraca nasz pobyt do niezbędnego minimum i już po chwili przemieszczamy się wzdłuż granicy z Ukrainą w stronę Kremenarosa zwanego też Krzemieńcem. To bardzo interesujący szczyt, będący miejscem zbiegu granic Polski, Słowacji i Ukrainy. Świadczy o tym stosowny obelisk. Niedaleko (na południowym odgałęzieniu) znajduje się najbardziej na wschód wysunięty punkt Słowacji. Na Krzemieńcu organizujemy przerwę konsumpcyjną. Tym bardziej, że tutaj wiatru nie ma wcale, a świecące słońce zachęca do odpoczynku. Natychmiast pojawia się jednak "problem". W którym kraju zorganizować bufet. Szalę przechylają patrioci i biesiadujemy w kraju. Grupa stopniowo się powiększa. Pobyt na szczycie kończy pamiątkowe zdjęcie. Teraz z powrotem musimy dotrzeć do Bacówki. Błoto jest już zdecydowanie większe, podobnie jak i ruch na szlaku. Do góry podchodzą kolejne wycieczki, spotykamy również trójkę kolarzy (!!!), wypychających swoje rowery. Na zwróconą uwagę, że chyba pomylili szlaki, odpowiadają, że są z Warszawy i mogą jeździć gdzie chcą, a ponadto stać ich na to (czytaj: ewentualny mandat).
W porze obiadowej zasiadamy przed Bacówką. Większość postanawia (tak jak było planowane) po posiłku podjechać busem na Przełęcz Wyżnią i stamtąd dojść na nocleg do Chatki Puchatka. Jest też grupa chcąca dotrzeć do rzeczonej chatki nieco dłuższą drogą przez Połoninę Caryńską. Żegnamy się zatem i schodzimy na parking. Zmiana plecaków (bądź ich dopakowanie) i w drogę. Szlakiem zielonym w niecałą godzinę dochodzimy do najwyższego wierzchołka Połoniny Caryńskiej. Na grani znowu ostro wieje. Widzimy jak z parkingu odjeżdża nasz busik. Chwila przerwy i schodzimy do Berehów Górnych. Tutaj robimy kolejną przerwę. Zbieramy siły na ostatni w tym dniu atak szczytowy. Nogi nie niosą nas już tak szybko. Mimo tego systematycznie zdobywamy wysokość. Jeszcze tylko krótki odpoczynek i patrząc na zachodzące słońce, w porywach zimnego wiatru docieramy do celu. Zegarki wskazują osiemnastą. Przyjaciele z alternatywnego wariantu zdążyli się już rozgościć. Wkrótce dołączamy i my do nich. Z wiadomych (dla osób znających Chatkę Puchatka) powodów oszczędzamy sporo czasu "na kąpieli" i czynnościach higieniczno–kosmetycznych i zasiadamy do wieczerzy. Na szczęście w plecakach przynieśliśmy sporo artykułów spożywczych i nikomu głód nie grozi. W bufecie dostępny jest za to wrzątek a później pojawia się jeszcze bigos. Nocne Polaków rozmowy i śpiewy kończymy przed jedenastą wieczorem.
09.10.2010 - Zachód Słońca na Połoninie Wetlińskie - (fot. Marcin Wiśniewski)
Nic dziwnego, że niektórzy bez problemu wstają na wschód słońca. A wiatr wieje w dalszym ciągu. Jest nawet zimniejszy niż wczoraj. Porządkujemy jadalnię czyli likwidujemy miejsca noclegowe i uczestniczymy we Mszy Świętej. odprawianej przez niezawodnego ks. Roberta vel Kilera. Po chwili przygotowujemy z resztek zapasów śniadanie i wychodzimy na Połoninę Wetlińską. Znowu wędrujemy w grupach. Widoki bardziej ograniczone niż w sobotę. Po grani wiatr przepędza chmury. Większość z Przełęczy Orłowicza postanawia zejść prosto do Bacówki w Jaworzcu. W kilka osób podchodzimy na Smerek.
Pogoda poprawia się i widać coraz więcej błękitu. Panorama też niczego sobie. Dzięki temu mamy zaszczyt zamykać grupę. Schodzimy czarnym szlakiem, ciesząc oczy jesiennymi, bieszczadzkimi widokami. Niestety w końcu szlak wchodzi do lasu i zamienia się w tor przeszkód. Powalone i nie usunięte (niektóre od lat) drzewa nie stanowią problemu dla rozgrzanych mięśni. "Najlepsze" jeszcze dopiero przed nami. W okolicach Krysowej spotykamy poważnie ubłoconego i złorzeczącego dosadnie cyklistę. Ostrzega nas, że niżej szlak wiedzie na długim odcinku pokrytą wielocentymetrową warstwą błota drogą, bez żadnej możliwości obejścia bardziej przyjaznym terenem. Przyznam, że początkowo zignorowaliśmy kolarskie ostrzeżenie. Błota faktycznie było sporo ale jakoś udawało nam się go omijać. Do pewnego momentu jednak. Słowa rowerzysty potwierdziły się w stu procentach. Leśna droga, wykorzystywana do zrywki drewna była "jednym wielkim (kosmicznym) błotem", a wzdłuż niej chaszcze krzaków i jeżyn (bez możliwości przedarcia). Grzęznąc w błocie raz po raz, skacząc z jednej strony na drugą, wykorzystując kijki trekkingowe, dotarliśmy w końcu do bacówki. Obiad, bursztynowy napój spływający rozkosznie po przełyku, a potem krótki koncert gitarowy bieszczadzkiego poety i barda – Wojtka Szczurka. Kilka osób przywiezie do domu również jego tomiki wierszy. Czas płynie nieubłaganie. Opuszczamy bacówkę by po chwili przeprowadzić akcję "O jeden most za daleko" czyli krioterapia (bezpłatna) w Wetlince. Trzeba w końcu raz na jakiś czas umyć nogi (zwłaszcza po dwóch dniach wędrowania). Bieszczadzkie atrakcje powoli kończą się. Zajmujemy miejsca w busie. Droga powrotna mija szybko. Jeden krótki postój przed Krosnem i wraz z zachodzącym słońcem meldujemy się w Tarnowie.
Janusz Foszcz
10.10.2010 - Wschód Słońca na Połoninie Wetlińskiej - (fot. Marcin Wiśniewski)